Jedna z wielu produkcji, za które się zabrałem ze względu na… Jasona Stathama. Nic nie poradzę, tak jak już kilka razy pisałem, to mój ulubiony kiepski aktor. Uwielbiam jego „Transportery”, „Death Race’y” i innych „Mechaników”. Swoją drogą, „Mechanik” też jest brutalnie sympatyczny. Ale ten wpis ma być o „13”.
Co ciekawe, jak na Stathama jest to produkcja naprawdę solidnie zakręcona… Nie, zaraz, cofam, Jason przecież był stałym bywalcem u Guya Ritchie’go. W takim razie jest to produkcja prawie tak zakręcona, jak te z czasów, kiedy Statham nie rozstawał się z Ritchiem. Podkreślam – prawie, i to takie duże prawie. Do finezji „Przekrętu” czy „Porachunków” to oczywiście jeszcze długa droga, a o czystym – przepraszam za łacinę – hardcorze z „Rewolweru” już w ogóle lepiej nie wspominać.
Niemniej, fabuła wkręca. Głównym bohaterem jest Jack (Alexander Skarsgård), który decyduje się postawić wszystko na jedną kartę, by zgarnąć grubą kasę i ustawić swoją rodzinę do końca życia. Podaje się za niedawno zmarłego „dżentelmena”, u którego pracował jako elektryk, i podejmuje się roboty, o której nie ma żadnego pojęcia. Domyśla się jedynie, że jest nielegalna i zapewne kończy się śmiercią.
Nie zdradzę Wam, czym jest owe zlecenie, ponieważ… sam byłem zaskoczony. Jeśli macie ochotę na thriller połączony z filmem akcji, dobrze trafiliście. Bardzo solidne kino, które ma szansę po seansie zapaść w pamięć.
PS: To kolejny tekst, który miał być dwuakapitowym mini-wpisem, ale się nie udało. ;-]
Wydawało mi się, że wąsacz z prawej to Tom Selleck (przez chwilę, ale IMDB przyszło z pomocą).