W ramach nadrabiania zaległości w filmach z Edwardem Nortonem w roli głównej (lub przynajmniej drugoplanowej… a nawet epizodycznej), padło na… komedię romantyczną. Obejrzaną w doborowym towarzystwie, rzecz jasna. Co ciekawe, nie jest to „jakaś tam komedia romantyczna”, lecz… komedia romantyczna wyreżyserowana przez samego Nortona. Byłem bardzo ciekaw, co może wyjść z postawienia tak utalentowanego aktora za kamerą – doświadczenie podpowiada, że nie zawsze jest to dobry pomysł, nie każdy jest Clintem Eastwoodem.
I… wyszło całkiem dobrze. Co prawda, mam pewne przeczucie, że miał w tym swój udział Milos Forman, który się najwyraźniej z Nortonem lubi – najpierw zaangażował go do swojego Skandalisty Larry’ego Flynta, a później wystąpił w roli epizodycznej w Zakazanym owocu właśnie. Możliwe więc, że i kilku cennych wskazówek udzielił.
Co zaś się samego filmu tyczy… Opowiedziana historia jest naprawdę ciekawa i – na skalę komedii romantycznych – również niezwykle oryginalna. Oto poznajemy księdza katolickiego (Norton) i jego najlepszego przyjaciela… rabina, zagranego przez Bena Stillera. Ich przyjaźń zostaje wystawiona na próbę przez, jak to zwykle bywa, kobietę. W tym wypadku jest to ich przyjaciółka z piaskownicy, Anna (Jenna Elfman). O ile sam początek filmu jest niesamowity, gdyż prezentuje sylwetki dwóch przywódców duchowych, na których nabożeństwa chyba każdy miałby ochotę pójść, niezależnie od wyznania. Są oryginalni, odważni i zabawni przy okazji, stanowiąc idealną przeciwwagę dla skostniałej tradycji.
Niestety, ten sielski obraz filmu kończy się w momencie, gdy do akcji wkracza wątek romantyczny, psujący obraz całości w dość poważnym stopniu. Powodów jest kilka – postać rabina została niebezpiecznie spłycona. Gdyby scenarzysta posunął się jeszcze kilka kroków dalej, bohater Bena Stillera zostałby wyprany z resztek prezentowanych na początku wartości. Problemem okazała się też główna rola żeńska. Niestety, Jenna Elfman zupełnie nie poradziła sobie z rolą. To, co pokazywała publice, wyraźnie odbiegało od tego, co najwyraźniej przewidywał scenariusz, przez co motywacje bohaterki były momentami naprawdę trudne do pojęcia.
Ogółem – eksperyment ciekawy, a seans bardzo przyjemny. Mogło być jednak znacznie lepiej. Najjaśniejszymi punktami tego filmu są świetny początek, drugoplanowa rola Edwarda Nortona i epizod Milosa Formana. Reszta nadawałaby się do mniejszej bądź większej poprawki. Z jednej strony, jak na komedię romantyczną jest wręcz epicko dobrze. Z drugiej, po prostu żal zmarnowanego potencjału.
Swoją drogą, w drodze jest drugi reżyserki film Nortona – Osierocony Brooklyn. Ciekawe, jak poradzi sobie Edward z czymś z pogranicza dramatu i kryminału. Może być ciekawie.
Dziękuję.;))
Film naprawdę niezły, popieram. 😉
Na pewno skuszę się na „Osierocony Brooklyn”.;)
Chodzę na filmy tak rzadko, że mogę się spokojnie ograniczyć do klasyków i block-busterów, więc raczej nie planuję obejrzeć :p