Wspomnienie #03 „Pół bochenka chleba proszę…”
Podobna prośba kilka razy spotkała się z naprawdę zaskoczonym spojrzeniem sprzedawców. Podczas krótkiego pobytu w Chicago próbowałem w kilku miejscach – „spożywczakach” w Downtown – zakupić parę bułek, ser i szynkę, żeby zrobić sobie kanapki na poranny lot do Honolulu (amerykańskie linie lotnicze nawet przy najdłuższych międzystanowych lotach nie oferują poczęstunku; wszystko, poza napojami bezalkoholowymi, jest płatne, a i to wyłącznie kartą).
Jak się okazało, kupienie chleba w centrum Chicago jest po prostu niemożliwe! A przynajmniej nie było możliwe w żadnym z pięciu sklepów „spożywczych”, do których trafiłem. Były za to Skittelsy, Cola, chipsy i cała gama muffinów. Wizyty w podobnych marketach były jedną z przyczyn, dla których przestałem aż tak bardzo dziwić się otyłością mieszkańców USA.
Wspominenie #04 „Super size me!”
A to jest właśnie drugi powód, dla którego „opona od tira” jest jedynym słusznym określeniem postury statystycznego Amerykanina. Burgery. Masa burgerów. My mamy bigos i schabowe, oni mają burgery. Mam silne wrażenie, że burgery w USA są po prostu daniem tradycyjnym. I do tego na każdą kieszeń.
Nie mogłem sobie oczywiście odmówić wizyty w McDonaldzie. Powodów było kilka – chciałem porównać smak (który w Polsce w ogóle mi nie leży), ceny, rozmiary… i po prostu nie mogłem tego ominąć. Co się okazało?
Smak jest zdecydowanie lepszy – trudny w ogóle do porównania z tym u nas. Fakt, że jadłem w ogóle inny zestaw burgerów. Zamiast jakichś BigMaców, próbowałem serię z wołowiną Angus, ponoć znacznie lepszą od tej zwykłej. Faktycznie, smakowo było to doznanie bardzo przyjemne – na tyle, że w ramach potwierdzenia obserwacji, podczas pobytu już na Hawajach odwiedziłem Maka jeszcze kilka razy. Warto jednak od razu tutaj dodać, że gabaryty zestawów są tożsame z tymi w Polsce. Po aferze z popularnym (para)dokumentem „Super Size Me”, McDonalds wycofał ze sprzedaży największe zestawy, zostawiając tylko zwykłe (czyli nasze „powiększone”). Jest to jednak obserwacja właściwa tylko dla amerykańskiego Maka, inne „restauracje” z burgerami zupełnie już sobie nie zawracają głowy jakimikolwiek ograniczeniami rozmiarów.
Już podczas wizyty w Burger Kingu zaskoczył mnie fakt, że otrzymałem litrowy kubek Coli. Jak się okazało, to było jeszcze nic w stosunku do lokalu Teddy’s Bigger Burgers, wizyty w którym również nie potrafiłem sobie odmówić. Tam kanapka pokroju BigMaca była najmniejszą z dostępnych. Największa zaś miała… ponad pół kilo (dokładnie: 18 uncji) samego mięcha! Nie licząc sosów, bułek i dodatków. Dla porównania – McRoyal (zwany też Quarterpounder with cheese) ma w sobie mniej niż ¼ krowy zawartej w obym gigancie. Dla fanów liczb – jeden funt to 16 uncji, więc McRoyal ma dokładnie cztery uncje mięsa (waga przed smażeniem). Oczywiście, małe frytki u Teddy’ego u nas zostałyby pewnie wrzucone przez Greenpeace do morza ze względu na podobne gabaryty do całkiem dorodnej foki.
Teraz dochodzimy do kwestii ceny… która na standardy amerykańskie jest po prostu śmiesznie niska. Największy zestaw w Maku nie kosztuje więcej niż siedem dolarów. Siedem dolarów! Za dwudniowy zapas tłuszczów i kalorii! Zaś, z tego, co zauważyłem, w mentalności mieszkańców USA taki zestawik nadaje się również świetnie na śniadanie i kolację… Czy kogoś jeszcze dziwi brak atletycznej sylwetki u Amerykanów?
Na koniec jeszcze jedna historia. Zdarzyło mi się też jeść na przedmieściach, w lokalu, który chyba można nazwać „diner”. Zamówiłem zestaw BBQ – gdyż kocham mięso i lubię próbować go w różnych odmiana. Zapłaciłem niecałe dziewięć dolarów i spodziewałem się porcji ryżu, odrobiny sałatki z makaronem i kilku mały porcji mięsa. Moje polskie standardy i wyobrażenia zupełnie mnie zmyliły. Dostałem tyle ryżu, że spokojnie starczyłoby na trzy nasze zestawy u Chińczyka, zaś samą sałatką najadłbym się ze dwa razy. Jednak to dopiero ilość mięsa naprawdę mnie powaliła. Dostałem cztery wielkie steki, z czego każdy był większy od naszej pajdy chleba. Cała rodzina miałaby w tym lokalu ucztę za te dziewięć dolarów i pewnie jeszcze by zostały resztki.
Wspomnienie #05: „Kuchnia regionalna”
Oczywiście, nie tylko burgerami i mięchem się żywiłem. Szczerze mówiąc, początkowo planowałem konsumpcję samych potraw etnicznie hawajskich – myślałem, że dziewięć dni to i tak za mało, by wszystkiego spróbować. Okazało, się, że byłem w dosyć poważnym błędzie. Przede wszystkim, udało mi się znaleźć tylko jedną knajpę – i to z pomocą przewodnika – która faktycznie specjalizowała się w kuchni hawajskiej. Po drugie, samych potraw też nie było wcale tak dużo – podczas jednego posiedzenia udało mi się spróbować wszystkich frykasów.
Najbardziej charakterystyczne było lau podane z poi. Lau to mięso – bodaj – wołowe zawinięte w – bodaj – wodorosty, a przynajmniej coś bardzo podobnego, i upieczone w piecu ziemnym. Przy czym ów piec ziemny tak naprawdę nie piekł, a raczej dusił. Poi zaś to potrawa przyrządzona z lokalnej odmiany rośliny, podobnej trochę, do naszego ziemniaka – starta na papkę i, chyba, ugotowana. Raczej średnio smaczna, na pewno zupełnie pozbawiona atrakcyjności wizualnej.
Do tego było jeszcze kilka potraw o egzotycznych nazwach, które okazały się w rzeczywistości zwykłą sałatką z łososia i też raczej normalną suszoną wołowiną (znaną powszechnie w Stanach, jako „beef jerky”).
Rzeczą, która naprawdę przykuła moją uwagę, było pieczywo kokosowe, wypiekane w owym piecu ziemnym. Właśnie tę potrawę wspominam najcieplej, gdyż była po prostu pyszna. A dzięki wizycie w Centrum Kultury Polinezyjskiej, widziałem, jak była przyrządzana i mogłem zjeść kawałek prosto z pieca.
W cyklu „Wspomnienia z Hawajów” pojawiły się następujące teksty:
- Wspomnienia z Hawajów #01: „Ogólnie”
- Wspomnienia z Hawajów #02: „Kulinarnie”
- Wspomnienia z Hawajów #03: „Motoryzacyjnie”
- Wspomnienia z Hawajów #04: „Militarnie”
- Wspomnienia z Hawajów #05: „Turystycznie po raz pierwszy”
- Wspomnienia z Hawajów #06: „Turystycznie po raz drugi”
- Wspomnienia z Hawajów #07: „Podsumowująco”
No, KoZ, burżuju, szalejesz… Hawaje, pewnie jakiś surfing też był grany, co? 😉
Surfing nie był niestety grany, ale bodyboarding już tak – będzie o nim w jednym z kolejnych wpisów. :] Na surfing niestety nie starczyło ani czasu, ani kasy.
Swoją drogą, widzę, że emoty muszę naprawić, bo się źle wyświetlają. ;]