Do obejrzenia animacji od DC zawsze jestem chętny – co tu wiele mówić, te filmy praktycznie zawsze trzymają bardzo wysoki poziom. A w najgorszym wypadku są co najmniej dobre. Biorąc zaś pod uwagę fakt, że już zaraz, już za chwilę premierę ma „Man of Steel” Snydera… cóż, powiedzmy, że dałem się po prostu porwać atmosferze i aktualnie mam ochotę na wszystko, co związane z Supermanem. Dlatego też z taką chęcią chwyciłem za najnowszą animację o kuloodpornym harcerzyku, z podtytułem „Unbound”.
Akurat w tym wypadku słowo „harcerzyk” jest tutaj dosyć istotne. „Unbound” nie wyłamuje się jakoś bardziej z szeregu i trzyma się estetyki wszystkich innych animacji z Supermanem w roli głównej – innymi słowy, to grzeczna wersja przygód najgrzeczniejszego z superbohaterów. Absolutnie nie ma w tym nic złego – bynajmniej nie chcę, żeby wszystko teraz wyglądało, jakby Nolan maczał w tym palce, mogłoby się i mi, i pewnie wszystkim innym też, szybko znudzić.
Skoro więc mamy do czynienia z klasyczną animacją o Supermanie, wydźwięk historii też musi być raczej klasyczny. I taki w rzeczywistości jest. Po raz kolejny, Clark Kent, po przebraniu się w rajtuzy, musi uratować świat. Właśnie w kierunku ziemi zmierza statek, którym podróżuje niejaki Brainiac. Ów jegomość, ma to do siebie, że zawsze chciał być Dżinem, ale nigdy mu nie było to dane. Dlatego się na wszystkich mści, i pakuje świat za światem do butelek po czystej i stawia je na fortepianie*. Następne w kolejności ma być oczywiście Metropolis.
Wielką zaletą „Unbound” jest fakt, że walka z Brainiaciem jest tylko jednym z wątków. Bardzo istotną rolę odgrywa też romans z Lois – romans, trzeba rzecz, który jest już w bardzo zaawansowanym stadium rozwoju. Po drugie zaś, podczas seansu poznamy zdecydowanie lepiej postać Supergirl, która odgrywa w całej historii niezwykle ważną rolę.
De facto, całej produkcji nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Scenariusz jest napisany bardzo wprawnie i klimatycznie, zaś przemyślana konstrukcja relacji między wszystkimi bohaterami dodaje całości dużo uroku. Podobnie ma się sprawa z oprawą wizualną, która mi podeszła wręcz wyśmienicie. Ucieszył mnie fakt, iż jest to bodaj pierwsza animacja DC wykonana w tym stylu – czerpiącym według mnie po równo z klasycznego serialu animowanego z Supermanem, jak również z takich filmów, jak „Public Enemies”.
Jako że „Man of Steel” już dosłownie za chwilę wchodzi do kin, warto się, według mnie, zabrać właśnie teraz za „Unbound”. I koniecznie, jeśli tylko macie szansę, przeczytać „Earth One” Straczynskiego! Nie dość, że to po prostu bardzo solidna produkcja, to ogólny nastrój superman-o-manii dodaje jej jeszcze większego uroku.
*Jak się zapewne domyślacie, nikt ich nie podlewa. Tych światów.
Ale przyznasz chyba, że jest kilka ujęć, w których eS jest niczym Goku z Dragon Ball? Gdy rozwala większe ilości przeciwników, aż kipi z niego energia i miejscami tylko czekałem, aż włosy pokryją mu się czystym złotem 😀
Film bardzo dobry. Strasznie podobał mi się sposób pokazania percepcji Brainiaca na otaczającą go rzeczywistość.
Powiem więcej! Po seansie „Man of Steel” uznałem, że tylko jeden człowiek na świecie potrafiłby zrobić ekranizację „Dragon Balla” i jest to Snyder! 😀
:- D W niedzielę się przekonam
Udanego seansu! :]