Wings of Liberty wzięło mnie z zaskoczenia. Miałem ochotę sprawdzić, czy stara miłość do pierwszego StarCrafta nie zerdzewiała, ale niczego szczególnego nie oczekiwałem. Ot, chciałem przejść kampanię, pograć trochę ze znajomymi i… tyle. Przesiąść się na kolejny tytuł, jak zwykle. Stało się coś zupełnie odwrotnego. StarCraft II był pierwszą od lat grą, w którą tak naprawdę nie przestałem grać zaraz po ukończeniu. Jasne, zdarzały się krótsze czy dłuższe przerwy, ale nic więcej – zawsze wskakiwałem do gry, jeśli akurat jakiś znajomy zaproponował przymierze. Dlatego też Heart of the Swarm wyczekiwałem już od dobrych dwóch lat z bardzo dużym hakiem. Pierwotnie tytuł miał mieć swoją premierę w styczniu 2012, ale jak sytuacja wyglądała w rzeczywistości, wszyscy wiemy. A jeśli nie wiemy, to wystarczy wziąć pod uwagę, że recenzję piszę dopiero teraz, w marcu 2013. I jak? Warto było tyle czekać? Warto. Po prostu warto.
Zacząć trzeba od ważnej rzeczy – StarCraft II jest wielką grą i ocenić jej po dwóch czy trzech dniach grania po prostu nie sposób. Tak samo ma się sprawa z Heart of the Swarm – wydawałoby się, że to „tylko” dodatek. Jednak ogrom zmian w balansie trybu dla wielu graczy nie pozwala ot tak usiąść i sklecić opinii, chyba że bardzo wstępnej i niedokładnej. Dlatego też na start postanowiłem wziąć się za wszystko to, co Blizzard przygotował dla jednego gracza, a multiplayerem zajmę się za około tydzień.
W samo serce Roju
Tak jak Wings of Liberty traktowało o ludzkiej twarzy StarCrafta, czyli o Jimie Raynorze i jego terrańskiej kompanii, tak Heart of the Swarm bierze na warsztat dzieje zergów, reprezentowanych przez Sarę Kerrigan. Sarah… miała ciężko. Jak mało kto. Zaczynała jako terrański Duch, co już znaczyło, że miała przechlapane dzieciństwo. Spod wpływu jej wcześniejszych panów wyrwał ją niejaki Arcturus Mengsk, który następnie też ją zdradził. Nie dość, że oddzielił ją od mężczyzny, którego kochała, Jima Raynora, na domiar złego zostawił ją na pożarcie zergom. Jak się jednak okazało, robale miały dla niej przewidziany inny los. Jej niezwykłe umiejętności sprawiały, że była idealną kandydatką na nową królową…
Po wielu latach starań, Jim Raynor przywrócił jej prawie ludzką postać, tracąc przy tym prawie wszystko – przyjaciela, załogantów i, prawie, życie. Niestety, świat ponownie miał inne plany i nie pozwolił Jimowi i Sarze cieszyć się chwilami szczęścia szczególnie długo. Laboratorium, w którym Sara jest leczona i uczy się swoich nowych umiejętności, zostaje odkryte i zaatakowane przez Arcturusa Megska, który zdaje sobie sprawę, że zemsta Kerrigan za jego zdradę może skończyć się tylko jednym. Wszystko, co następuje po ataku, jest jednym wielkim wyzwaniem dla byłej Królowej Ostrz. Czy ma poświęcić swoje człowieczeństwo, by zyskać większą moc? I jak dużo jest w stanie poświęcić dla człowieka, który dla niej poświęcił wszystko?
Jak to tradycyjnie u Blizzarda bywa, fabuła ma się świetnie. Do tego stopnia, że wydarzenia opisane w powyższych akapitach obejmują… tylko dwie pierwsze misje kampanii Serca Roju (plus, oczywiście, szybkie streszczenie poprzednich odsłon, co by się we wszystkim nie pogubić). Tak, to ten typ scenariusza, którego spoilowanie jest po prostu bardzo, bardzo złym uczynkiem i zasługuje na karę. To, co Blizzard osiągnął w Wings of Liberty i Heart of the Swarm, daleko przebija większość eRPeGów z ostatnich paru lat i jest zdecydowanie moją ulubioną space operą. Co więcej, to jedyny RTS, w przypadku którego uważam, że kampania dla jednego gracza zasługuje na oddzielny tekst. I powodem nie jest sama fabuła, ale też mechanika i oprawa. Do tych przejdziemy jednak później.
A przejdziemy później, ponieważ z samym scenariuszem jeszcze się nie rozprawiłem. Powiem tak, z perspektywy osoby, która po prostu „grała w gry” i nie wczytywała się w książki, nie doczytywała szczegółów na wikipedii etc., kampania jest, według mnie, bezbłędna. Wciąga, fascynuje i angażuje gracza – oczywiście, jeśli ktoś lubi pulpowe space opery. Spotykałem się z argumentem, że blizzardowskie fabuły są schematyczne i stereotypowe. Cóż… tak. Jasne, że tak. Tylko że to nie Torment. To wypasiona, kosmicznie rozbudowana i epicka opowieść w RTS-owej oprawie – żeby się nią cieszyć, trzeba się po prostu dać porwać konwencji.
Problem jednak zaczyna się, gdy… ktoś poświęci na to uniwersum za dużo czasu. Jestem jednym z tych graczy, którzy jak się wkręcą, to na dobre i z poświęceniem. Uniwersum StarCrafta pokochałem do tego stopnia, że wziąłem się nawet za… czytanie książek. Tak, patrząc w oderwaniu od gry, są na ogół obrzydliwie kiepskie. Ale cóż począć, „guilty pleasure” się nie wybiera. Dlatego też z czytania tych historii miałem masę frajdy. Co więcej, powieści takie, jak „Heaven’s Devils” czy „Devil’s Due” świetnie uzupełniały wydarzenia z Wings of Liberty. Zaś „Punkt krytyczny” wydawał się po prostu rewelacyjnym pomostem fabularnym między pierwszą i drugą kampanią StarCrafta II. I słowem kluczowym w tym wypadku jest „wydawał się”.
Niestety, od samego początku kampanii Heart of the Swarm miałem wrażenie, że scenarzysta gry chyba nie czytał książki i w ogóle nie miał z nią nic wspólnego. I to uczucie utrzymuje się przez całą rozgrywkę, czasem jest zaś nawet brutalnie udowadniane. Postaci, które faktycznie nie znały się w Wings of Liberty, poznały się w powieści. Lecz w Heart of the Swarm, ponownie, nie mają o sobie pojęcia. Mam tylko nadzieję, że jest to błąd w sztuce, a nie celowy skok na kasę, coby naiwnym osobom wcisnąć powieść, która nie ma najmniejszego znaczenia. Nawet jednak jeśli był to błąd, to moja chęć wgłębiania się w uniwersum została niestety bardzo mocno podkopana.
Tak, wiem, to jest taka czepianina nadgorliwego geeka. Jak napisałem, większość graczy nie tylko tego nie zauważy, ale też nie będzie miało o tym pojęcia. I nie ma w tym nic złego. Ba, wręcz zazdroszczę takim osobom – dla nich pewnie Heart of the Swarm będzie miało kampanię co najmniej genialną. Ale może ktoś tam wśród Was, czytelników, też jest takim nadgorliwym geekiem, jako i ja jestem, i dla niego pewnie będzie to miało znaczenie. Pewnie jest nas… bo ja wiem, ze czterech w Polsce. Czworo, bo może jedno z nas jest kobietą.
Varietas delectat
Jedną z cech charakterystycznych Wings of Liberty była różnorodność. I to różnorodność posunięta do granic możliwości – każda misja była kompletnie inna i żadna nie opierała się o klasyczny schemat „zbuduj bazę, wytrenuj armię, rozwałkuj przeciwnika”. I tak samo jest w Heart of the Swarm. Najpierw chciałem napisać, iż niestety pewne schematy się powtarzają, ale byłby to nieuczciwy zarzut. Nawet jeśli widać pewne podobieństwa między misjami w WoL i HotS, to i tak każda z nich została tak dopracowana, że aż dziw człowieka bierze, iż ktoś miał tyle pomysłów. Każde jedno zadanie jest idealnie dostosowane do charakterystyki rasy. Mamy tu zbieranie biomasy i esencji różnych organizmów w celu ewoluowania swoich jednostek. Ba, mamy pomniejsze zadania, które polegają na testowaniu możliwości ewolucyjnych jednostek i wybieraniu, którą mutacją jesteśmy zainteresowani. Do tego dochodzą też zupełnie nowe typy misji, których w ogóle w Wings of Liberty nie było. Przede wszystkim mam tu namyśli najprawdziwsze „boss fighty” rodem z Diablo. Raz, że te zadania zrobiły na mnie naprawdę spore wrażenie, a dwa, że po prostu świetnie się przy nich bawiłem.
Pikanterii wszystkim zadaniom dodaje fakt, iż w zdecydowanej większości misji mamy możliwość sterowania Kerrigan. Co więcej, wraz z rozwojem akcji, rozwijają się jej umiejętności. Możemy dobierać sobie moce bojowe wedle uznania, co czasem całkowicie zmienia zasady rozgrywki. Szybsze wydobycie gazu? Jasne. Podwójna produkcja robotnic? Nie ma problemu. Darmowe wskrzeszanie zerglinów co pół minuty? Jak najbardziej! Testowanie tych możliwości gwarantuje masę frajdy, w szczególności na wyższych poziomach trudności.
Na deser dodam, iż bardzo spodobała mi się możliwość, jaką otrzymałem po ukończeniu całej kampanii. Dzięki nowej funkcji – „Master Archives” – mamy możliwość rozegrania dowolnej misji, ale z możliwością ponownego ustalenia wszystkich współczynników: czy to zdolności Kerrigan, czy to ewolucji poszczególnych jednostek. Świetny sposób, na zmaganie się z „hardem” czy „brutalem”.
Achievement unlocked
Jedną z rzeczy, które mnie najbardziej wciągnęły w Wings of Liberty, to wyzwania. Była ich tam cała masa. W kampanii zależały od praktycznie wszystkiego – poziomu trudności, czasu ukończenia misji czy jakiś dodatkowych założeń. Nie potrafię nawet stwierdzić, ile czasu zajęło mi sprostanie wszystkim tym wyzwaniom, ale bawiłem się przy tym rewelacyjnie! Zaś Heart of the Swarm funduje nam powtórkę, ale… niestety, w mniejszej porcji.
Po pierwsze, mam wrażenie, że Heart of the Swarm jest łatwiejsze od Wings of Liberty. Choć jest też możliwe, że po prostu lepiej znam tę grę i łatwiej mi idzie. Nie skończyłem jeszcze całego „brutala”, ale pierwsze siedem misji padło… za pierwszym razem. A tego się nie spodziewałem. Wings of Liberty naprawdę solidnie mnie przeciągnęło i skatowało, a HotS na razie nie dostarczył mi takich wrażeń. Dodatkowo, Serce Roju jest o sześć misji krótsze od Skrzydeł, co też niestety wyraźnie czuć.
Co więcej, jako że jest to mimo wszystko dodatek, to zawartości jest trochę mniej niż w wersji podstawowej. Wings of Liberty zapewniało nie tylko dłuższą kampanię, ale też dodatkowe misje treningowe (łącznie dziewięć) i wielki zestaw achievementów do odblokowania podczas zmagania się w różnych konfiguracjach ze sztuczną inteligencją (na przykład czterech na jednego – polecam, świetna zabawa). W przypadku Heart of the Swarm po wyczyszczeniu kampanii pozostaje już „tylko” multiplayer.
For the Swarm!
Jak wiele razy zostało powiedziane, Heart of the Swarm jest dodatkiem. Dlatego tak bardzo mnie zaskoczyło, że gra stała się jeszcze ładniejsza. Twórcy dołożyli całą masę nowych efektów graficznych i fizycznych, a do tego jeszcze bardziej ulepszyli renderowane na bieżąco przerywniki filmowe. Już w WoL-u wyglądały świetnie, a teraz miałem czasem problem stwierdzić, które z tych filmików są prerenderowane, a które nie. Choć z drugiej strony, jak się już trafiło na te pierwsze, to urywały wiadomo co. Są po prostu niesamowite! Jak to zwykle u Blizzarda.
Tryb jednoosobowy Serca Roju jest prawie wszystkim tym, czym chciałem, żeby był. Tak, żałuję, że fabuła momentami nie trzyma się kupy, ale jej epickość na szczęście wszystko w miarę sprawnie maskuje. Czy warto więc zainteresować się zakupem Heart of the Swarm? Jak najbardziej! A co, jeśli nigdy nie graliście w StarCrafta II? Wtedy tym bardziej! Kupienie podstawki z dodatkiem kosztowałoby aktualnie pewnie w zakresie od 160 do 180 złotych i nawet jeśli nie lubicie grać z innymi, mielibyście zajęte dziesiątki godzin. Przejście na „normalu” Heart of the Swarm zajmuje około 12-14 godzin, Wings of Liberty pewnie trochę dłużej. Do tego dochodzą wyższe poziomy trudności i dodatkowe wyzwania. Innymi słowy, dobrze wydane pieniądze.
A co pozostaje tym, którzy Heart of the Swarm mają już za sobą? To proste: szlifowanie skilla w multi, czym zajmiemy się za około tydzień, i czekanie na Legacy of the Void, które będzie zapewne skończone „soon…ish”.
2013-03-15. Tekst był napisany gościnnie na stronę Niezgrani.pl