Army of Two: The 40th Day było dla mnie typową grą, którą recenzowałem, ponieważ ktoś to i tak musi zrobić. Jedynka mi zupełnie nie podeszła. Nie widziałem sensu gry (skoro nie musiałem recenzować) w coś, co chce być klonem Gears of War, ale nie za bardzo sobie z tym zadaniem radzi. Tego samego spodziewałem się po kontynuacji. Jak się okazało, czekała na mnie miła niespodzianka.
Przyznaję się bez bicia, że nadal nie do końca wiem, o co chodziło w The 40th Day, mimo że całość z radością przeszedłem. Rios i Salem, bohaterowie pierwszej części, trafiają do Szanghaju, gdzie mają wykonać podejrzanie prostą misję. Jak się okazuje, haczyków nie ma i zadanie faktycznie jest po prostu łatwe. Sęk w tym, że gdy już się z nim uporali, Szanghaj „się akurat wziął i wybuchł”. Całe szczęście, okazało się, że nie tylko ja nie rozumiem, co i dlaczego się dzieje – bohaterowie też byli zaskoczeni. Grunt, że przez najbliższe sześć godzin będą się przebijać przez ruiny, wybijając w pień armię klonów, ratując swoją koleżankę, zabijając złego dyktatora i odlatując w kierunku zachodzącego słońca. Do ostatniej chwili nie wiedziałem, dlaczego, ale… cholera, fajnie było! (więcej…)
Darksiders – Tak się zaskakuje graczy
Darksiders wyglądało mi początkowo na efekt przypadkowego, acz burzliwego, romansu God of War z World of Warcraft. Wydawało się, że gracze otrzymają mechanikę z pierwszego połączoną ze stylistyką drugiego. Pamiętajcie – nie budujcie oceny gry na fundamentach pozorów. (więcej…)
FUEL – To się mogło udać…
…ale chyba w innym uniwersum, niestety. Szczerze mówiąc, byłem święcie przekonany, że jeśli już jakaś ścigałka wypływa na branżowe wody pod banderą Codemasters, to mi nie pozostaje nic innego, jak wyjęcie kierownicy z szafy. Tak było do premiery FUELa… cóż, w kontekście historii firmy jest porażką na całej linii. W porównaniu zaś do gier tworzonych przez śmiertelników, a nie Bogów Czterech Kółek, wypada co najwyżej przeciętnie. (więcej…)
Aliens vs Predator i kwestia multi
Właśnie zacząłem testować AVP. Jako że zlecenie jest przede wszystkim na recenzję multi, to zacząłem od tego trybu. Początkowo czułem się strasznie pogubiony, ponieważ w pierwszej potyczce przydzieliło mi rolę predatora, a w drugiej – obcego. A że serii nie znam, to nie wiedziałem, co robić – biegałem dosłownie jak dziecko we mgle. Ale jak się ogarnąłem i sprawdziłem rozkład klawiszy, rundy kończyłem w połowie stawki lub nawet trochę powyżej, więc nie było źle.
Samo multi jest naprawdę przyjemne. Nie wiem, czemu średnia ocen w necie wynosi 66%. Jakiś czarny PR czy jak? Czytałem kilka tekstów i wychodzi na to, że gra jest piętnowana za słabego single’a. To czemu ocena nie jest podnoszona za dobre mutli? Gdyby tak podejść do Modern Warfare 2, tytuł zasługiwałbym na – maksymalnie – 7/10, ponieważ kampania dla jednego gracza jest naprawdę marna. (więcej…)
Need for Speed: Shift – Quo vadis, NFS?
Historia serii Need For Speed jest cokolwiek sinusoidalna, rzekłbym. Początki sagi były zręcznościowe, ale trzymały się jakichś ogólno przyjętych przez naukowców praw fizyki. Edycja Porshe zjadała zaś niedzielnych kierowców na śniadanie. Później nastały czasy dresiarstwa. Świetnie sprzedającego się dresiarstwa, trzeba nadmienić. Były Undergroundy, Most Wantedy i Carbony. Wtedy EA uznało, że chyba trzeba zrobić typowe „back to basics” – to był ten dzień, kiedy prasa przejechała się walcem po średnio udanym ProStreecie. Developerzy uznali, że chyba jednak nie tędy droga i wrócili do korzeni znacznie bliższych niż zamknięte tory. Innymi słowy znów wyjechali na ulice miast, zrywając z realizmem i dodając szczyptę panów w szelestach. Prasa ponownie wytoczyła swój walec i Undercovera, bo tak się ta część nazywała, zrównała z ziemią jeszcze bardziej. Mieliśmy do czynienia z najgorszą częścią Need For Speeda od początków serii. W tym roku zaś… cóż, znów zamknięte tory, legalne wyścigi i dresiarstwo na banicji. Powstaje podstawowe pytanie… (więcej…)
Fable II: Knothole Island – Tak dobra gra, tak słaby dodatek…
Fable II mnie urzekł i porwał. Gdy zobaczyłem napisy końcowe po 24 godzinach gry, naprawdę żałowałem, że tę przygodę mam już niestety za sobą. Po kilku miesiącach od premiery pojawiło się jednak światełko w tunelu, czyli obiecane przez twórców pierwsze DLC. Tytuł „Knothole Island” sugerował nową miejscówkę i jeszcze nowszą przygodę. I w sumie to właśnie przyniósł, tylko że w skali mikro… (więcej…)
Sam & Max: Beyond Time and Space – W oparach absurdu
Sam&Max to seria dobrze znana graczom PeCetowym. Postrzelony duet zająca-socjopaty i wyluzowanego na swój unikalny sposób owczarka niemieckiego zapada w pamięć. Nie tylko ze względu na nietypowy wizerunek, ale też naprawdę pokręcone poczucie humoru. Jakiś czas temu pierwszy sezon, składający się z pięciu przygód, trafiła na XBLA pod nazwą Save the World i został bardzo ciepło przyjęty. Teraz przyszła pora na kolejną serię pięciu detektywistycznych zagadek do rozwiązania, tym razem o zbiorczej nazwie Beyond Time and Space. (więcej…)
Defense Grid The Awakening – Jak narkotyk
Zdarzyło mi się kilka razy w życiu grać w produkcje typu tower defence. Kilka pól, na których możemy stawiać własne wieżyczki, jakiś skarb, którego musimy bronić, oraz – rzecz jasna – cała plejada maszkar, które do owego skarbu chcą się nam dobrać. Nic szczególnie atrakcyjnego. Zabawa dobra na maksymalnie kwadrans, po którym pozostaje już tylko nuda. Jak się jednak ostatnio przekonałem, można z gatunku tower defence wycisnąć nie tylko siódme, ale i piętnaste poty, tworząc tym samym grę uzależniającą nie gorzej od niejednej używki. Tak powstało Defense Grid: The Awakening. (więcej…)
Cogs – Zębata łamigłówka
Mam słabość do gier logicznych i zawsze z otwartymi ramionami przyjmuje wszelkie próby zrobienia czegoś bardziej oryginalnego od powielania starych hitów. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nawiązuje do kultowego The Incredible Machines, ale to jedynie złudzenie. W rzeczywistości jest bardzo ciekawie pomyślaną produkcją z wyraźnym powiewem świeżości. W sam raz dla wszystkich fanów przeciążania zwojów mózgowych. (więcej…)
Dary, Ursula Le Guin – wrażenia z lektury
Swoją przygodę z pracami Ursuli Le Guin zacząłem od klasycznego cyklu „Czarnoksiężnik z Archipelagu”. Przyznaję się bez bicia, że mnie nie zachwycił, choć na pewno był na swój sposób intrygujący. Postanowiłem jednak podejść do dorobku Le Guin od drugiej strony – przeczytać którąś ze znacznie świeższych powieści. Padło na „Dary” z roku 2004. Miałem szczęście, że spróbowałem jeszcze raz.
Warto dodać, że za „Dary” wziąłem się zaraz po wątpliwej przyjemności czytania „Homo bimbrownikus” Andrzeja Pilipiuka. Kontrast jest wręcz trudny do opisania. Z jednej strony wręcz prostacka grafomania, a z drugiej kilkudziesięcioletnie doświadczenie, lekkość, kunszt głębsza myśl. Czysta przyjemność z lektury. (więcej…)