Nie jest tajemnicą, że kocham kameralne horrory, rozgrywające się w opuszczonych dworkach, staroangielskich posesjach czy po prostu – ujmując sprawę mniej romantycznie – na zapomnianym przez samego diabła zadupiu. Do tego wystarczy dorzucić mgłę, mrok, szczyptę gotyku czy innego przepychu, doprawić opętaniem przez demona albo rodzinną tajemnicą i już KoZa jest szczęśliwy. To jest jeden z tych typów filmów, które mogę oglądać w dowolnych ilościach i jeszcze nie zdarzyło mi się nimi znudzić. Gdy zaś trafię na film, który dodatkowo, dajmy na to, posiada obsadę aktorską, a nie grupę statystów plączących się po planie, jestem gotowy dać rekomendację znajomym. A w przypadku, gdy trafi się na taką perełkę, jak „Obecność”… Cóż, jestem gotowy dać rekomendację wszystkim.
Z powyższej wyliczanki niezbędnych składników w tym wypadku bierzemy następujące ingrediencje: zadupie zapomniane nawet przez samego diabła, wielki, stary dom oraz opętanie przez demona. Amerykańska, wielodzietna rodzina wprowadza się do posesji, której historia mogłaby obsłużyć kilka innych horrorów albo 1/3 powieści Stephena Kinga. Mieszkańcy szybko dochodzą do jedynej słusznej konkluzji, że bez pomocy specjalistów się nie obędzie. W tym wypadku trafia na Lorraine oraz Eda Warrenów, którzy w dziedzinie demonologii są tym, kim Michael Jackson był dla muzyki popularnej. Para znawców zjawisk paranormalnych, wraz z widzami, wkracza w tajemnicę, której dogłębne poznanie i rozpracowanie może kosztować niejedno życie i niejedną duszę.
Oczywiście, fabuła robi wrażenie kompletnej sztampy i nie da się z tym argumentem kłócić. W takich filmach nie nowatorstwo jest najważniejsze, a pieczołowite wykonanie i solidna, rzemieślnicza dbałość o detale. I to wszystko w „Obecności” jest – świetne kadry, doskonale dobrana muzyka, spokojne ujęcia wtedy, kiedy są potrzebne, i dynamiczne wtedy, gdy trzeba widzem trochę wstrząsnąć. Co więcej, i to jest gigantyczny atut tej produkcji, aktorstwo jest po prostu wyśmienite. Jednym z powodów, dla których chciałem przejść się na seans, była Vera Farmiga, którą widziałem wcześniej w „Kodzie Nieśmiertelności” – film to był mało szałowy, ale jej rola, jej niesamowita mimika mocno zapadły mi w pamięci. Dlatego też byłem ciekawy, jak sobie teraz poradzi i, cóż, ponownie wypadała genialnie. Zaś jej partner sceniczny, Patrick Wilson, niczego temu duetowi nie ujmował, wręcz dołożył kilka walorów od siebie.
Ten film nie potrzebuje dłuższej analizy. Jeśli lubicie takie kino, jeśli podobała Wam się „Kobieta w czerni” czy „Szepty”, to „Obecność” Was zapewne zachwyci. Ten film dokładnie wpisuje się w schemat dreszczowca, który tak bardzo lubię, więc w połączeniu ze świetnym aktorstwem i solidnym wykonaniem po prostu nie mogło mi się nie spodobać. Owszem, gdybym już miał się przyczepić do czegoś, to może zakończenie nie kopnęło mnie tak mocno, jak mogło. Był potencjał na więcej i tutaj, niestety, mam wrażenie, że twórcy mimo wszystko się lekko potknęli. Gdyby nie to, „Obecność” byłaby filmem doskonałym. A tak jest „prawie” doskonałym, co też jest wynikiem wręcz rewelacyjnym.
Lekko spoilerujące post scriptum
Przyszła mi na myśl jeszcze jedna ciekawostka do omówienia, ale że może ona niektórym trochę popsuć jakość seansu (w szczególności, jeśli nie oglądali trailerów), postanowiłem wykluczyć ten fragment z głównej treści recenzji.
Otóż, w „Obecności” bardzo szybko przyszło mi zobaczyć demona, z którym będą się zmagali bohaterowie. Wiadomo, że najstraszniejsze jest to, co sami sobie wyobrażamy, a nie to, co przygotowali dla nas twórcy i tak samo było w tym wypadku. W szczególności, że demon był to mało kreatywny. Co jest ciekawego w tej kwestii? Otóż… kompletnie nie zepsuło mi to odbioru filmu, a to się rzadko zdarza. Ów siła nieczysta w pełnej krasie tak naprawdę została ukazana tylko raz, na dobrą sprawę kompletnie niepotrzebnie, scena by sobie poradziła bez tak oczywistej manifestacji ducha. Ale! Jest to jednocześnie scena, która została wykorzystana w trailerze (jak powszechnie wiadomo, sztuka robienia trailerów polega na zmieszczeniu treści całego filmu w dwóch minutach).
Miałem silne wrażenie, że ta scena trafiła do filmu tylko z jednego powodu – żeby było co wrzucić do kinowej zajawki, żeby wydawca czuł się usatysfakcjonowany (horror bez sztampowego demona? Jak to tak?). Oczywiście, nigdy się nie dowiem, czy moje domysły są prawdziwe, ale mam wrażenie, że gdyby ten film był produkcją niezależną, to nigdy sceny z demonem by nie było – twórcy go tam wcale nie chcieli w tej formie i dlatego też było to jedyne takie ujęcie w całym filmie. Reżyser odbębnił co musiał i wrócił do budowania napięcia. Ciekawa sprawa.
Dzięki KoZa, teraz wiem co trzeba będzie obejrzeć w najbliższym czasie. Też lubię klimaty brytyjskie ( te wszystkie zamki, opustoszałe prowincje). Ja zapamiętam z lepszych horrorów ostatnich lat „Diabła”. Warto sprawdzić. Jest klimat i jest moc ale chyba i tak nic nie przebije chorych i pokręconych, kultowych produkcji z Japonii:)
Sama przyjemność, mam nadzieję, że film Ci podejdzie. :-]
Którego „Diabła” masz na myśli? Ja widziałem kiedyś film – chyba właśnie o takim tytule – które rozgrywał się w windzie i jakoś kompletnie mi nie podeszło. Dlatego pytam, ponieważ może to coś innego, co warto byłoby mi nadrobić. :-]
A filmy japońskie… oj, to w ogóle inna kategoria! Sporo się tego kiedyś naoglądałem – i tych bardziej, i tych mniej mainstreamowych – i to naprawdę mocno ryło beret.
Zawiedziony wylewającym się zewsząd gore w remake-u Evil Dead z przyjemnością skusze się na ten wid.
Ej, ale to jest Evil Dead, co się miało wylewać? Tęcze i kucyki? 😀
Liczyłem na więcej z Fear Factor a nie tylko rzeź…!Poprzednik zdecydowanie lepiej balansował pomiędzy jednym a drugim. Synergia…! Nie mam nic przeciwko gore w filmach pod warunkiem, że jeśli już robimy remake to zróbmy remake który przynajmniej (nawet nie przynajmniej – powinien być…!klimatem będzie podobny do poprzednika chyba własnie po to robi się remake-i?! Ja z oryginalnego Evil Dead dostałem tylko kilka scen dynamicznego prowadzenia kamery z perspektywy pierwszej osoby oraz namiastkę mroku. Nie mówię, że jest zły ba powiem więcej podobał mi się! Po prostu po remake-u spodziewałem się więcej, straszniej a dopiero potem gore bo tak go odebrałem za dzieciaka, gore był tylko narzędziem strachu a nie na odwrót!
A to się akurat w pełni zgadzam – tzw. fear factora w ogóle nie było. Ale szczerze mówiąc – nie czułem nic podobnego również przy oryginale, uwagę raczej zwracał czysty gore połączony z radosną groteską. Jeśli czegoś mi brakowało w remake’u, to właśnie tej groteski (tudzież, po prostu, Asha ;-] ). Ale film uważam za naprawdę udany, pozytywnie się nim zaskoczyłem.
Aha, gdybyś poszedł na „Obecność”, to daj znać koniecznie, jak się podobało. :-]
Oczywiście! 🙂
Liczyłem na więcej z Fear Factor a nie tylko rzeź…!Poprzednik zdecydowanie lepiej balansował pomiędzy jednym a drugim. Synergia…!
i…po seansie…!
Stara dobra szkoła Fear Factor! To stwierdzenie nasuwa się jako pierwsze i jakże uzasadnienie… .
Od pierwszych minut da się odczuć ciężar powietrza panujący tuż za ekranem
atmosfera non stop daje nam do zrozumienia, że pod otoczką sielanki jest coś jeszcze, coś co nie tyle istnieje by w pewnym momencie się objawić, co obserwuje, śledzi każdy ruch już od samego początku.
Główni bohaterowie mają nie lada orzech do zgryzienia a widz nie ma zbyt wiele okazji żeby odetchnąć, napięcie wylewa się z ekranu i przeplata ze spontanicznymi klaśnięciami** w dłonie.
Nie tylko z faktu znanego tylko i wyłącznie wybrańcom którzy zażyli już narkotyk powodujący ucisk w klatce piersiowej zwany Conjuring ale także ze względu na rewelacyjne aktorstwo którego nie sposób nie wspomnieć.
Bohaterowie są wiarygodni a z każdą minutą ich wiarygodność wzrasta by w kulminacyjnym momencie…!
Właśnie co w kulminacyjnym momencie? Miód FF-a! Potęga tego z czym się zmagamy(ją) jest namacalna, bohaterowie z którymi zdążyliśmy się już utożsamić, zaczynają doświadczać bólu, który nie trawi ciała a duszę i tam sieje największe spustoszenie.
Dostajemy tu ucztę FF w najlepszym wydaniu, fantastycznie wyważoną coś czego w takim stopniu nie uświadczyłem od lat.
** Mam nadzieję, że nie usłyszę klaśnięć dzisiejszej nocy
Koza nie wiem czy Ci dziękować czy wysłać rachunek od psychiatry.
Ha, cieszę się cieszę, że Ci podeszło! W ramach pokrycia rachunku za psychiatrę polecam „Millerów”. Na nich z kolei odetchniesz i się zdrowo wyśmiejesz. ;-]
I tak, aktorstwo jest rewelacyjna, zaś sama Vera Farmiga jest po prostu fenomenalna.