Pojawianie się w okresie wszelakich świąt filmów dedykowanych danemu okresowi to stara tradycja. Pomijając nieliczne przypadki, na ogół nie nadają się one do zupełnie niczego poza wyciąganiem kasy. Z reguły są to komedie, obyczajówki lub, ewentualnie, animacje. Oczywiście, w okolicy Halloween jest też obowiązkowy wysyp wszelkiej maści horrorów. Rzadko się jednak zdarza, by ów horror pojawił na święta Bożego Narodzenia… jako film okolicznościowy. „Krampus” jest właśnie takim ewenementem, dlatego tak bardzo miałem ochotę go obejrzeć.
Fabuła rozwija się dosyć niewinnie, choć w dosyć groteskowej oprawie. Po świątecznym szale zakupów, członkowie obfitej familii zjeżdżają się do rodzinnego domu, w którym mają wspólnie zjeść kolację wigilijną. Powiedzieć, że nie cieszą się na swój widok, to poważne nieporozumienie. W domu panuje atmosfera silnej niechęci i braku szacunku, która w końcu doprowadza najmłodszego z mieszkańców do szału i, następnie, zwątpienia. Chłopczyk, po utracie wiary w cuda, drze swój list do świętego Mikołaja, a jego strzępki rozrzuca na cztery wiatry. Nie wie jeszcze, iż jest to rytuał przywołujący Krampusa, będącego demonicznym cieniem sprzedajnej maskotki Coca-Coli.
„Krampus” przywitał mnie od razu kilkoma pozytywnymi zaskoczeniami. Po pierwsze, od samego początku seansowi towarzyszyła solidna dawka przemyślanej groteski. Po drugie, film jest wypchany po brzegi niezłymi aktorami, których pamięta się z masy ról epizodycznych w innych produkcjach – nie znałem żadnego nazwiska, ale kojarzyłem prawie wszystkie twarze. Po trzecie, fabuła jest zadziwiająco dobrze przemyślana. Relacje między bohaterami miały sens, dialogi wciągały, zaś suma zdarzeń sugerowała, że ktoś naprawdę miał pomysł na ten film. Z czasem do listy pozytywnych odkryć doszło jeszcze jedno. „Krampus” został w większości zrealizowany przy użyciu praktycznych efektów specjalnych – czytaj: większość rzeczy zrobiono ze styropianu i galarety – przez co momentami wyglądał w wręcz obłędnie.
Cała ta lista zalet została niestety zrównoważona jedną poważną wadą – tempo rozwoju akcji było kompletnie nieprzemyślane. Pierwsze piętnaście minut poznawałem bohaterów i tu się wszystko zgadzało. I gdy już film całym sobą sugerował, że zaraz zostanie podane danie główne… warstwa obyczajowa została przeciągnięta o kolejne pół godziny, jeśli nie dłużej. Zawodzi również sam finał. Twórcy mieli wyraźny problem zdecydować się na jedno konkretne zakończenie, więc zrobili trzy. Przy każdym z nich byłem przekonany, że temat został już zamknięty – tylko po to, by po chwili się przekonać, że jednak inny finał będzie tym ostatnim.
„Krampus” był dla mnie sporym, pozytywnym zaskoczeniem. Okazał się na tyle dobry, że zacząłem mieć w stosunku do niego bardziej konkretne oczekiwania i… te akurat nie zostały do końca spełnione. Ostatecznie powiedziałbym jednak, że fani horrorów będą z „Krampusa” zadowoleni. Choćby przez same praktyczne efekty specjalne, które wyszły naprawdę wybornie.
to raczej nie moje klimaty:).. a jak star wars? kiedy idziesz?:)
Byłem w piątek, ale nie wiem, kiedy uda mi się o SW napisać. :] Tak myślę, że może uda mi się zmieścić to jako ostatni tekst w tym roku. :-] A Ty już widziałeś?
Dwa razy:) ale zdecydowanie nie polecam 3d w multikinie. Właśnie oglądając go tam przypomniałem sobie dlaczego na 3d chodzę tylko do IMAXU. Ciemny obraz, brak ostrości, porażka. Film dla mnie bardzo fajny. 😉
Powiedz mi, czy jest tu dużo gore, czy to bardziej horror rodzinny? XD