Drugi raz czytam książkę od wydawnictwa Czwarta Strona i drugi raz jestem pozytywnie zaskoczony. Za pierwszym razem była to debiutancka powieść Konarda Kuśmiraka, „S.Q.U.A.T.”, która bardzo skutecznie umilała mi czas na urlopie. Teraz zaś chwyciłem się za kosmiczne S-F od Marcina Jamiołkowskiego. Nie znając autora, nie wiedziałem, czego się spodziewać. „Keller” wziął mnie kompletnie z zaskoczenia, oferując nie tylko świetną przygodę, ale też wspaniałą zabawę.
Tytułowy Keller jest kapitanem Truposza. Po latach zdobywania doświadczenia, może się pochwalić już naprawdę ładnym résumé w zakresie przemycania ludzi i cennych towarów. Rozrzuca klientów po wskazanych miejscach we wszechświecie, inkasuje wynagrodzenie i wraca na swoją prywatną planetoidę. Nie można powiedzieć, że sielanka musiała się ostatecznie skończyć, gdyż jego życie po prostu trudno nazwać sielanką. Grunt, że dostał zlecenie od ludzi tak wysoko postawionych, że sami nie wiedzieli, na czym stoją. Jeśli zadanie nie zostanie wypełnione, dotychczasowy tryb życia Kellera stanie pod znakiem zapytania.
Oprócz Kellera, na pierwszych stronach powieści poznajemy też całą masę członków załogi Truposza. Jamiołkowski zdecydowanie ma dobrą rękę do pisania łatwo zapadających w pamięci postaci. Z czasem, co prawda, okazuje się, że bardzo duża część składu nie będzie brała udziału w przygodzie i… choć z perspektywy całej historii rozumiałem ten zabieg, to trochę go żałowałem. Po prostu zdążyłem polubić większość postaci drugoplanowych. Trzon opowieści w ostatecznym rozrachunku kręci się wokół Kellera, jego najbliższego załoganta oraz miłej choć zabójczej pani, kontrolującej przebieg zlecenia.
W trakcie lektury miałem wrażenie, iż Marcin Jamiołkowski potrafił ubrać w świetne słowa nawet takie zabiegi, które normalnie nie trafiają w mój gust. Ot, choćby taki przykład – gdzieś w połowie historii rozpoczęło się coś na kształt powieści szkatułkowej, trwającej przez dobre kilkadziesiąt stron. Innymi słowy – zaczęła się opowieść w opowieści. I choć z reguły w przypadku lektur czysto rozrywkowych takie zabiegi często wybijają mnie z rytmu, tak w tym przypadku chłonąłem każde słowo. I szczerze ciekawiłem się, jaki będzie finał.
Podobny problem miałem z zakończeniem całości. Choć rozum podpowiadał mi, że wszystko wydarzyło się zbyt szybko i zbyt chaotycznie, to… całość łyknąłem jak młody szczupak. Nawet posłużenie się narzędziami fabularnymi, ocierającymi się o wiarygodność rozwiązań typu „deus ex machina”, przyjąłem bez większego sprzeciwu. Ponieważ „Kellera” czytało mi się aż tak dobrze. Jeśli tylko szukacie wciągającej, kosmicznej przygody, to książka Marcina Jamiołkowskiego wydaje mi się być świetnym wyborem. Choć ma pewne wady, cudownie je maskuje wartko płynącą, lekką, zabawną, miejscami szczerze błyskotliwą narracją. Czytałem w tym roku wiele książek rozrywkowych i „Keller” był jedną z najlepszych w tej kategorii.
*wzdych* Już-już miałam kupioną i opłaconą w przedsprzedaży. Już witałam się z gąską. I mi
Matras dzień przed planowaną wysyłką zaśpiewał, że lol nope. ;/ Jestem
zła. Tym bardziej, że widzę, że rzeczywiście warto się z książką
zaprzyjaźnić. No nic. W grudniu kupię w jakiejś innej księgarni. ^^
Zdecydowanie warto się z Kellerem zaprzyjaźnić. :] Jestem ciekawy, czy jest szansa na kolejne przygody.
Koz, odświeżam sobie po raz kolejny Mass Effecta, czy książka ma coś z klimatu tamtego świata, czy to w ogóle inne sci-fi? 🙂
Nie chciałem za mocno szastać porównaniami do gier, ale tak – „Keller” miejscami kojarzył mi się z Mass Effectem. Ale tylko pozytywnym rozumieniu – nie miałem uczucia zbyt silnej inspiracji. :-]
Czy w Mass Effecie mogą być jakieś negatywne skojarzenia do zaimplementowania do książki? 🙂 A, no chyba że schrzanione zakończenie. 😀
Akurat grałem już z tym „ulepszonym” zakończeniem i od biedy dało się przełknąć. 😛 Może też już byłem po prostu przygotowany na to, że dobre nie będzie.
A nie chciałem za mocno do gier porównywać, ponieważ już przy ostatniej recce książki („SQUAT”) nie mogłem uciec od porównań do Fallouta. ;]