Moja przygoda z audiobookami zaczęła się bardzo przyjemnie – od świetnie zrealizowanego słuchowiska z żywymi trupami w roli głównej. Drugie podejście również zapowiadało się obiecująco. „Conan” to dobry materiał na rozrywkowe… cóż, wszystko co rozrywkowe – film, książkę, grę. Więc czemu i nie audiobook? Co prawda szans na jedynego słusznego odtwórcę tej roli – Arnolda – ze zrozumiałych przyczyn nie było, ale i tak byłem zainteresowany. Niestety, w trakcie odsłuchu okazało się, że moje umiarkowanie oczekiwania testosteronowo-relaksacyjne nie zostały do końca spełnione.
Z „Conanem” zawsze miałem jeden problem. Wydawałoby się, że nie jest szczególnie ciekawą postacią – ot, stereotypowy barbarzyńca, jakich pełno w fantastyce. Tyle że to tak, jak powiedzieć o Gimlim, że jest stereotypowym krasnoludem. Jasne, obydwaj ci bohaterowie doskonale w sztancę się wpasowują, gdyż… to oni byli wzorami do późniejszego naśladowania. Dlatego też biorąc się za „Królową Czarnego Wybrzeża” nie spodziewałem się rewolucji i miałem nadzieję na utwór dobrze wpisujący się w barbarzyński kanon.
Historia faktycznie okazała się prosta. Arnold pod wpływem zadarł ze strażą miejską w jednym z bogatych, portowych miast. Nie za bardzo zwracając uwagę na wskazania GPS-u w trakcie ucieczki, zagonił się przez przypadek na statek. I tak zaczęła się jego wielka, morska przygoda, w skład której wchodzi strzelanie z łuku, mordowanie, abordaże, mordowanie, seks z królową bandytów i jeszcze trochę mordowania doprawionego nieprzebranymi skarbami. Klasyka gatunku.
Sęk w tym, że taka historia, przy swojej prostocie, wymaga choć odrobiny finezji w zakresie sposobu podania, by móc w ogóle zainteresować czy to słuchacza, czy czytelnika. A owej finezji w „Królowej Czarnego Wybrzeża” brakuje. Narracja jest zdecydowanie prostsza od samego bohatera – zamiast ociekającej testosteronem gry słów dostawałem w przeważającej mierze banalne opisy sytuacji i przebiegu akcji. A że przebieg wydarzeń jest generyczny do granic absurdu, moja uwaga szybko odpływała w bliżej niezbadanym kierunku, dosłownie wpuszczając słuchowisko jednym uchem i wypuszczając drugim. Ani nie było intrygi, na której można byłoby się skupić, ani pobudzających wyobraźnię opisów bitew.
Sytuację ratuję trochę jakość efektów specjalnych i oprawy muzycznej. Po pierwsze, odgłosy związane z przelewaniem krwi i wiosłowaniem wypadły bardzo sugestywnie. Po drugie, energiczne gitarowe riffy były jedynym elementem „Królowej…”, który wybudzał mnie z transu i przykuwał uwagę. Ich epickość niestety dosyć mocno kontrastowała z miałkością samej narracji.
Czy warto mimo wszystko sięgnąć po słuchowisko z Conanem? Powiedziałbym, że nie – 30 zł to cena dosyć wysoka za… niecałe dwie godziny rozrywki i to przeciętnej. Barbarzyńcę do słuchania poleciłbym tylko zagorzałym fanom legendarnego osiłka – ale i takim odbiorcom radziłbym poczekać na przecenę.
Heh, słuchając pierwszych 15 minut miałem podobne odczucie, niestety moja uwaga również odpływała. Liczyłem, że będzie się słuchało tak dobrze jak „TWD”, ale się zawiodłem. Jestem ciekaw jak poradzili sobie z thorgalem 😉
Thorgala też robiło Sound Tropez? Będę się chyba musiał zainteresować. :] Choć może dobrze by było najpierw poczytać samego Thorgala… Coś nie mogę się do niego zabrać.
The Walking Dead, Thorgal, Conan są nagrywani przez ST. Thorgala czyta się bardzo przyjemnie, ale zniechęca wysoka cena za każdy album.
Za postacią nigdy specjalnie nie przepadałem, ale do co „jedynej słusznej” roli Arnolda – muszę powiedzieć, że mimo słabego filmu bardziej podobał mi się nowy Conan – Jason Momoa. No nie da się chłopaka nie lubić.
Muszę w końcu obejrzeć tego nowego „Conana” – chyba na urlopie nadrobię. W okolicy premiery celowo ominąłem, ponieważ jakoś nie wyobrażałem sobie nikogo innego w tej roli. A że jakoś wtedy widziałem nową „Pamięć absolutną”, pierwotnie też z Arnoldem, tym bardziej nie chciałem się brać za „Conana”… Otrząsnąłem się jednak po „Pamięci…”, to można i z tym powalczyć.
Ja za audiobookami nie przepadam. Słuchowiska mogą jeszcze być, ale nie sięgam po nie zbyt często. Jedyną książką w formie audio jaką posiadam jest „Władca Pierścieni: Dwie Wieże”, a płytę odpaliłem tylko raz w życiu. Na 5 minut.
Mi się audiobooki na razie sprawdzają w dwóch sytuacjach:
1. Jazda tramwajem.
2. Chillout na działeczce, słońce, leżak i audiobook – całkiem przyjemny relaks.
Ale na przykład w domu w ogóle nie słucham. Przymierzam się jeszcze do słuchania podczas treningu, ale chyba nie będę potrafił zastąpić muzyki słuchowiskiem.