Po wyjściu z seansu „Człowieka ze stali” pierwsze, co napisałem, to: nie zakochałem się. Film mi się podobał niezmiernie, wręcz niesamowicie. Od razu trafił na listę najlepszych, według mnie, historii superbohaterskich, ale… właśnie, miałem wrażenie, że w tej relacji jest podziw i zachwyt, ale brakuje szczerej miłości, jaką czuję do „Batman – Początek”, pierwszego „Iron Mana” czy „Avengers”. Cóż, cofam, co napisałem. Zakochałem się w najnowszym filmie Zacka Snydera, po prostu chwilę to zajęło, zanim ten fakt dotarł do mojej świadomości.
„Man of Steel” układa w jedną, ślicznie uporządkowaną całość wszystko to, co świat dotąd wiedział o Supermanie. Oczywiście, pewne fakty musiały zostać dopasowane tak, by pasowały do filmu, a nie tylko do komiksu. Nie jest to jednak istotne nawet w najmniejszym stopniu – Superman jest postacią o tak długiej i bogatej historii, że ciężko tu mówić o jedynej słusznej wersji wydarzeń związanych z jego powstaniem. Twórcy zaś zabrali się za wszystko to, co miał do zaoferowania kanon i wręcz idealnie dobrali elementy tak, by powstała iście epicka opowieść. Tak jak w przypadku dwóch wcześniej wspomnianych filmów – „Batman – Początek” oraz „Ironman” – to genialna historia narodzin superbohatera. I to superbohatera, w przypadku którego można było mieć wątpliwości, czy posiada on w ogóle jakieś ludzkie cechy, inne niż raczej humanoidalny acz nazbyt man’s-healthowy wygląd. I tak jak wcześniej J.M. Straczynski zrobił to w „Superman: Erath One”, tak teraz ekipa składająca się ze Snydera, Goyera i Nolana dokonała tego samego. Dokonała, zdałoby się, niemożliwego. Z kosmity zrobili człowieka. Superman stał się postacią, z którą można się utożsamiać, którą można lubić, której losami można się przejmować. (więcej…)