Przyznaję, że gdy wróciłem z urlopu, liczba odpowiedzi w konkursie z jednej strony mnie wręcz onieśmieliła, z drugiej zaś jednak trochę przeraziła. Pal licho, że trzeba było wszystko przeczytać, ale jak tu coś sensownego wybrać?! Jak się jednak okazało, o ile było wiele naprawdę ciekawych odpowiedzi, tak jedna wybiła się znacząco przed inne i… co tu wiele mówić, zgarnęła komplet książek. Nagroda leci Eteriany, której mini-opowiadanie nie tylko mnie rozbawiło, ale też było po prostu świetnie, elegancko napisane. Żeby wszyscy tak w Internecie pisali, świat byłby lepszym miejscem. :] Do bohaterki tego wpisu niebawem odezwę się via mail, a tymczasem zachęcam do przeczytania zwycięskiej odpowiedzi, którą znajdziecie w rozwinięciu.
===
– Psia kreeeew! Tak! To trzeba być mną żeby złapać na stopa ciężarówkę pełną konserw wojskowych i zajechać nią wprost do biblioteki, prawie zrównując ją z ziemią – burknęłam sama do siebie, słysząc po chwili dokładnie tą samą odpowiedź ze ścian potężnego budynku, jakby echo było ucieleśnieniem mojego pecha pt. „Jestem zdana tylko na siebie”. Moje życie obróciło się w koszmar od momentu, w którym wjechaliśmy do tego cholernego miasta. Pan Józek (tak mi się przedstawił) zatrzymał się w momencie, gdy rozpętała się burza śnieżna i uchylił mi drzwi swojego TIRa. Spojrzałam w górę i poczułam się jak Alicja z Krainy Czarów, lecz po dwóch próbach wdrapałam się w końcu na górę i ujrzałam posiwiałego faceta około sześćdziesiątki z papierosem w ustach.
– Wsiadaj mała! Tego twojego kciuka to zaraz nie będzie widać spod tej kałuży – zażartował. Nienawidzę żartów na temat mojego średniego wzrostu, ale jeszcze bardziej nie znoszę stereotypowego poglądu o nieporadnej naturze kobiet, które mężczyźni muszą wybawiać z potrzasku z byle powodu, czyniąc przy tym minę na miarę bohatera. Musiałam jednak dojechać jak najszybciej do centrum, a pogoda pokrzyżowała me plany, więc było mi wszystko jedno jak kiepskie poczucie humoru ma mój wybawiciel. Po niedługiej chwili zatrzymaliśmy się tuż obok stacji benzynowej. Józek odparł, że musi kupić coś do jedzenia. Zostałam sama w tym wielkim wozie i ze znudzeniem przecierałam szybę, aby dostrzec cokolwiek poza niewyraźnymi neonami stacji. Nagle wybałuszyłam oczy i rozdziawiłam usta jak to czyni każda przerażona (przyszła) ofiara w horrorze. Choć to dziwnie zabrzmi, to Józek był właśnie konsumowany przez jakieś nie-wiadomo-co wgryzające się w niemal każdą część jego otyłego cielska. Dodatkowo zewsząd zaczęły pojawiać się inne ślamazarne postacie z niewytłumaczalnymi, acz raczej z niezbyt przyjaznymi intencjami. Do tej pory nie wiem jak to zrobiłam, ale w mig usiadłam za kierownicą i ruszyłam tym molochem, pokonując jakieś sto metrów. Jednak jak na babę-kierowcę przystało, nie wszystko poszło po mojej myśli w kwestii kierowania pojazdem, wylądowałam więc właśnie tutaj, przysypana stertą konserw i książek. Miałam ochotę cofnąć moje myśli o nieporadnych kobietach i krzyknąć głośno: „Maaaaaaamooooooooooo!”.
7 dni później
Mija właśnie okrągły tydzień odkąd to miejsce stało się moim domem. Konserwy wojskowe zdecydowanie plasują się na ostatnim miejscu moich obecnych życzeń kulinarnych. Za to mój kierowca-wybawiciel niechaj trafi na orszak anielskich pięknotek za tę skrzynkę czeskiego piwa, którą trzymał za siedzeniem. Nie wiem co się do licha stało z tym światem i dlaczego miasto opanowały te potwory z diabelskiego nasienia, ale nie nawet nie próbuję wydostać się na zewnątrz. Mą muzyką jest teraz zimowy wiatr przedzierający się przez nieszczelne okna i coś w rodzaju „buaahuehehabuehue” słyszalne z ulicy. Umarlaki dopadają swoje kolejne ofiary, a ja odważnie siedzę sobie tutaj na stercie książek i pożeram wieprzowinę w sosie własnym. Przez chwilę naszła mnie myśl: „Czymże różnię się od tych bydlaków jedząc zażynane świnie? Tym, że nawet sama jej sobie nie upolowałam?”, ale szybko wybiłam ją sobie z głowy. Przechodzenie na wegetarianizm byłoby w tej sytuacji dość niepraktyczne, a na celulozie z książek zbyt długo bym nie pożyła. Poza tym książki idą na ogrzewanie (całe szczęście, że Józek był palący, bo znalazłam też jego zapalniczkę). Niestety ciężarówka przegrała pojedynek z biblioteką i nie da się jej uruchomić. Powiem Wam, że nie narzekam na brak zajęć. Znalazłam swoje powołanie – chcę projektować meble z książek! Zrobiłam już sobie kanapę, łóżko, stolik nocny i szafę.
25 dni później
Każdorazowe zjedzenie konserwy wojskowej jest dla mnie wyzwaniem i kończy się strasznymi katuszami oraz negatywnym odzewem ze strony mojego układu pokarmowego. Oddałabym duszę za czekoladę albo gotowane ziemniaki! Chyba odchodzę od zmysłów. Powróciłam do czasów dzieciństwa i codziennie wymyślam sobie różne zabawy. Teraz jestem bibliotekarką i asertywnie zgłaszam się do niewidzialnych czytelników, aby oddali przetrzymane książki lub z nonszalancją w głosie polecam im ciekawe tytuły. Czy marzyliście w dzieciństwie o tym, żeby znaleźć się w nocy w zamkniętym hipermarkecie? Z chęcią dałabym się teraz zamknąć w jednym z nich, aby tylko móc przejść na bardziej różnorodną dietę. Niestety jestem uwięziona w raju dla moli książkowych. Pewnie zastanawiacie się czy przeczytałam choć jedną książkę będąc w tym miejscu. Muszę Was trochę rozczarować, ale więcej książek ode mnie pochłania ogień. Zima zdaje się być coraz bardziej sroga, a na to idą setki kilogramów papieru do palenia. W pierwszej kolejności spaliłam wszelką literaturę związaną z zombiakami, wampirami, strzygami, czarownicami i wszelkimi innymi stworami, które cholera nie powinny istnieć, a przed jednymi z nich się ukrywam. Przedtem tego typu tematyka była wręcz moją ulubioną, ale teraz nawet nie śni mi się do niej zaglądać. Kolejnymi książkowymi ofiarami były wszelkie książki kulinarne. Książką „Wieprzowina. Szybko i smacznie” cisnęłam najpierw o ścianę, podarłam na setki strzępków, a dopiero potem spaliłam. Później unicestwiłam wszelkie kryminały (nie lubię się teraz bać), nieprzydatne poradniki (na co mi teraz np. „126 motywów szydełkowych” albo „Poradnik Pszczelarza”?), tanie romansidła oraz literaturę dziecięcą. Obecnie moją ulubioną książką jest: „Origami. Sztuka składania papieru”. Gdy nie zajmuję się origami, czytam poezję Wojaczka. Moim mottem życiowym staje się jego wiersz:
Śmierć
(Kto widział od takiego słowa zaczynać wiersz
Nie lepiej od razu
Się powiesić)
Nastawia mnie on bardzo optymistycznie, bo najgorsze chwile już za mną. Bywały momenty, w których byłam w stanie wyjść z tego miejsca na ulicę i krzyknąć: „Chodźcie głupie umarlaki! Obiad!”. Bezsensowne biadolenie o moim cierpieniu pozostawiam więc na dalszym planie. Nie będzie ono pomocne w przeżyciu, a śmierć przyjdzie po mnie wtedy, kiedy ja na to pozwolę. Ot co!
33 dni później
Wojowniczka ze mnie taka jak z kociej pupci trąbka. W filmach o zombie ludzie też się barykadują, ale niemal zawsze wychodzą po jakimś czasie – aby ratować innych, uciekać przed tą niesympatyczną hordą albo szukać zapasów. Mogłabym nauczyć się strzelać książkami i być szybka niczym najsłynniejsi rewolwerowcy, ale z książek nie stworzę artylerii i sama nie dam rady się obronić. Szukanie pokojowego rozwiązania też nie miałoby sensu – „Ej! Nie możecie iść sobie jeść kogoś gdzie indziej?”. Nie obronię się również najbardziej naukową książką, gdyż wszelka dyskusja z tymi półgłówkami skończyłaby się na artykułowaniu zombiakalnych dźwięków.
48 dni później
Od rana śmieję się z żartobliwego powiedzenia: „Człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie”. Śmiech to mechanizm obronny, a ja totalnie dziczeję. Potrzebuję kontaktu, rozmowy! I wiecie co? Naszła mnie dziś głupia myśl, żeby zaprosić jakiegoś zombiaka na konserwę wojskową. Zapewne dostałabym Nagrodę Darwina za najgłupszą śmierć, ale przynajmniej miałabym chwilowe towarzystwo jakiejś (nie)żywej istoty. Zwierzaczki i ludziki z origami to nie to samo. Są tu jeszcze pająki, ale nie mam z nimi dobrych relacji. Książek coraz mniej, zima nie chce odejść, a zombiaki zaczęły dobijać się do biblioteki. Jedynie konserwa wojskowa przestała mi przeszkadzać – jest niczym chleb powszedni i nie może jej zabraknąć w moich codziennych rytuałach. Palę ognisko prawie przez cały czas, poza chwilami, w których śpię, a sypiam nadal bardzo źle. Świętych ksiąg na razie nie ruszam do palenia z szacunku do przeróżnych wyznań. Chyba jeszcze nie jest tak źle z moją moralnością i może nie oszaleję do końca. Poza tym znając mojego pecha, kiedyś musiałabym się tłumaczyć przed sądem z obrazy uczuć religijnych.
66 dni później
Spaliłam niemal wszystko z biblioteki, włącznie z jej umeblowaniem. Została mi jedynie garstka książek, a ja trzęsę się z zimna. I ze strachu. Co dalej będzie?
Jest ze mną Ozzy. „Ja, Ozzy. Autobiografia” to dla mnie teraz najcenniejszy artefakt czy nawet biblia. Żadna książka nie potrafiła mnie rozbawić do łez, choć mam bardzo specyficzne poczucie humoru. Ozzy Osbourne jest w stu procentach szczery w tym co robi i mówi, ma cholerny dystans do siebie i do tego skubaniec miał milion razy okazję, aby siebie zniszczyć i nie mówię tu tylko o wódzie i narkotykach. Nie jest moim wzorem i choć zazdroszczę mu przeżyć, nie jestem aż tak popieprzona jak on. Uwielbiam poznawać ze szczegółami historię życia tego wariata. W tej chwili nie mam za bardzo co zrobić ze swoim życiem, tracę nad nim kontrolę. Niektóre momenty z tej książki są tak ironiczne, jak moja obecna sytuacja. Oto jeden z nich:
Krótko mówiąc, szkolna stołówka uratowała mi życie. Naprawdę lubiłem ten drobny fragment swojej pieprzonej, poronionej edukacji. Obiady w szkole były jak z bajki. Dostawło się główne danie i jeszcze na dodatek pudding. Fantastyczna sprawa! Dzisiaj bierzecie coś do ręki i zaraz słychać: „O, to ma dwieście kalorii”. Albo „O, to ma osiem gramów tłuszczów nasyconych”. Jednak w tamtych czasach nie istniało coś takiego jak jebana kaloria. Na talerzu leżało tylko żarcie.
Widzicie tu analogię do moich konserw? Mam jeszcze około dwudziestu puszek tego zacnego przysmaku. Nawet nie przychodzi mi przez myśl, ile świńskich tyłków przyszło mi tu zjeść. Za to szwędacze nie dobrały się jeszcze do mojego tyłka i jestem z tego dumna. Daję głowę, że gdyby Ozzy tu był, nie spędziłby ani jednego dnia w tej bibliotece. On by teraz stał na zewnątrz i ogryzał głowy zombiakom, jak to uczynił w swej karierze z bogu ducha winnym nietoperzem. Choćbym zamarzała z zimna, będę dzierżyć tę książkę w dłoni i śmiać się sama do siebie. Potem z prędkością światła przeleciałoby przed oczami całe moje życie – klatka po klatce z tych najbardziej pamiętnych wspomnień. W ostatnim tchnieniu mego życia warknęłabym „Niech te cholerne zombie piekło pochłonie!”.